19.10.2013

umysł na detoksie

Śmieję się, że czuję się w czasie tej mojej podróży trochę jak w sanatorium. Zostawiłam za sobą Polskę, pracę, przyjaciół, rodzinę, kogoś, dla kogo serce biło trochę szybciej. Po całkowicie szalonej i pełnej nerwów podróży dotarłam do zwariowanego, pędzącego i kolorowego Nowego Jorku i czułam mocno, że on jest na zewnątrz - a ja jak za szybą. Ma to pewnie duży związek z tym, że u mnie zazwyczaj doświadczanie rzeczywistości idzie w parze z... gadaniem o tym doświadczeniu. Są, rzecz jasna, myśli, których nie mówię na głos, ale werbalizuję niemal wszystko. Tymczasem po przyjeździe... zamilkłam. Niewiele mówiłam do ludzi - bo złościły mnie moje błędy językowe - i niewiele mówiłam do siebie, w duchu, bo myślałam w połowie po polsku, w połowie po angielsku, oszołomiona zanurzeniem w innym języku (po raz pierwszy tak intensywnym). Wszystko to spowodowało, że byłam naprawdę zmieszana, odurzona, zagubiona. Robiłam sobie wyrzuty za tę ciszę - nie pasowała do niczego w mieście, które nigdy nie śpi. Odetchnęłam po dwóch tygodniach, kiedy znajomi zabrali mnie do lasu, a tam cisza była idealnie na miejscu. Teraz jest podobnie - mieszkam w niewielkim miasteczku w Pensylwanii, na skraju lasu.

Nieco spokojniejsza mierzyłam - i mierzę się dalej - ze swoim wewnętrznym krytykiem. Ludzie poznani w szkołach, które poznaję, bardzo radykalnie realizują postawę, którą ja od dłuższego czasu zalecam wszystkim, w tym sobie. POZWÓL SOBIE BYĆ. Ze wszystkim, czego doświadczasz. Przez chwilę nie myśl, co POWINNAŚ. I tak było - tzn. oni naprawdę absolutnie konsekwentnie pozwolili mi być z tym, co jest. Być obok, jeśli tego potrzebowałam. Być smutną, jeśli tego potrzebowałam. Być zagubioną. A ja dzień po dniu próbuję się nie zastanawiać, czy aby na pewno moje zachowanie jest OK. Wielka lekcja, która czekała na mnie od dawna - i bardzo się cieszę, że wreszcie ją odrabiam. Trochę to jeszcze potrwa, ale czuję, że się dzieje - i że to dobre miejsce do tego, i dobry czas. Ale to jak zmiana całego systemu myślenia, jego fundamentów. A z tym, jak traktuję siebie, wiąże się nierozerwalnie to, jak traktuję innych. Jak na mnie wpływa ich postępowanie, co mnie złości, co budzi we mnie potrzebę reakcji - i jakiej reakcji. Więc - generalne porządki. Bardzo tego potrzebowałam. Piękne jest to, że jedyne, czego ode mnie wymaga to uczenie się, to uważność i czujność - żeby zobaczyć, kiedy zaczynam się wkręcać w ten stres, w poczucie niższości i powinności. A kiedy to zauważę, biorę głęboki oddech i przypominam sobie, że tego nie chcę, że to absurdalne. I bardzo mi pomaga to, jak widzę tych ludzi związanych z edukacją demokratyczną wokół siebie - z jakim oni bezwarunkowym szacunkiem podchodzą do siebie samych i do innych. W tych szkołach, w których byłam/jestem żadnych emocji nie ocenia się jako złe, niewłaściwe. Nie ma presji bycia na jakimś określonym poziomie, nie ma osądzania. Jest obserwacja, akceptacja, i pytanie, czego chcesz, czego potrzebujesz, żeby być w zgodzie z sobą i ze światem. I w tym punkcie zaczynają się wszystkie zmiany. Nie spotkałam ani jednego ucznia lub nauczyciela, który pozwala sobie na bylejakość tylko dlatego, że nie ma zewnętrznych wymagań albo presji. Wprost przeciwnie: ludzie chcą umieć lepiej, postępować lepiej, być bliżej innych albo siebie. Każdy jest inny, i widać jak na dłoni, jak wiele wnosi obecność każdej jednej osoby, nie ważne, czy jest jej wszędzie pełno, czy siedzi cicho w kącie.

To jest pierwsza ważna rzecz. A druga - brak gonitwy myśli. Brak kołowrotka emocjonalnego. Coraz więcej chwil, kiedy o niczym nie myślę. Na początku było mi z tym przedziwnie - czułam jakąś niezręczną pustkę, podejrzewałam siebie o nudę. Ale nie - to nie ma nic wspólnego z nudą. Znowu - myślałam, że POWINNAM dużo myśleć. Otóż wcale nie... To jest po prostu prawdziwa cisza - kiedy nawet wewnętrzne monologi i dialogi nie nakręcają mojego umysłu, nie zabierają mnie w dziesiątki miejsc na godzinę. Doświadczam więc, jak smakuje pustka, i jak się z nią czuję. Na początku czułam się bardzo nijako, miałam poczucie, że pustka i cisza są bezładne, a tym, co nadaje światu ład i ostrość, są słowa. Im dłużej tu jestem, tym bardziej okazuje się, że to nie pustka, a przestrzeń - dużo przestrzeni na to wszystko, co mnie otacza w danej chwili. Więc przepływają przez nią: parująca woda z czajnika, chrząszcz zjadający trawę, piski jastrzębia, trzeszczenie mebli w domu, świst wiatru, kroki kota na drewnianej podłodze, myśl o pustym żołądku, zadowolenie z pełnego żołądka... :) I nie są ani bezładne, ani chaotyczne - a tym, co je porządkuje, nie zawsze jest nazywanie ich. Czasem to po prostu całkowite skupienie na nich; wtedy barwy, kontury, zapachy i faktury się wyostrzają. A znaczenie nadaje się samo, bez słów. To są wciąż jeszcze nowe lądy dla mnie, bo ja zwykłam wszystko nazywać i racjonalizować za pomocą słów. Więc to trochę odwyk - choć, rzecz jasna, niekompletny, bo przecież czytam, piszę, rozmawiam i rozmyślam trochę. Słowa nadal mnie otaczają i są we mnie. Tyle, że po prostu nie przez cały czas.

Na razie nie ma jeszcze w tej przestrzeni dużo miejsca na bycie z ludźmi. Dopiero co nauczyłam się być bez nich. I coś czuję, że trzeba się będzie potem od nowa nauczyć też bycia z nimi - tak, żeby nie tracić tej równowagi, wchodząc w relację z kimś. Ale to też jest na liście zadań od dawna, więc nic, tylko czekać, aż przyjdzie na to właściwy czas. A że przyjdzie, to więcej niż pewne :) Tutaj też oczywiście są ludzie - co dzień jestem w szkole, spotykam uczniów i nauczycieli, rozmawiam z nimi, i to jest bezcenne, bez tego cała moja cisza byłaby niepełna - ale na razie zachłysnęłam się tym byciem z sobą w tej pustej przestrzeni. ODPOCZYWAM. Czasem niepokoi mnie myśl, że już za dużo tego odpoczynku - bo odpoczywam prawie cały czas i ciągle mi mało! - Więc może jesteś leniem? - podpowiada mi uprzejmie wewnętrzny krytyk. Ale właściwie co to jest lenistwo? Ja... cóż, odmawiam wykonywania pracy, której nie czuję. Na którą nie ma we mnie przestrzeni. Bo taka praca, do której człowiek się zmusza, jest gwałtem na sobie. A jestem prawie pewna, że można w sobie znaleźć przestrzeń i zgodę na niemal każdą pracę, jeśli się odpowiednio o siebie zadba. Ja tymczasem przez ostatnie dwa lata nie dbałam o siebie tak, jak trzeba. Codzienny stres, od którego uciekałam tylko w sen, zrobił swoje. Od stresu nie trzeba uciekać - jego trzeba oswajać i równoważyć. Ja nie równoważyłam. Dlatego to zmęczenie się za mną tak ciągnie. Za dużo bodźców, za dużo trudnych emocji, które po prostu przełykałam, żeby na drugi dzień ruszyć dalej. Bo wydawało mi się, że za bardzo się przejmuję - więc zamiast się sobą zaopiekować, rzucałam się w kolejną aktywność, żeby się nie przejmować. A tu nie ma co oceniać; jeśli się przejmuję, to się przejmuję, i tyle. To znaczy, że coś budzi we mnie taką, a nie inną reakcję - kropka. I oczywiście ważne jest, jak na to zareaguję, ale ocenianie tego jest zupełnie niepotrzebne. Tak myślę, tego się teraz uczę. :) To są niby rzeczy, które od dawna wiedziałam, ale mam wrażenie, że dopiero teraz naprawdę zaczynam widzieć, o co w tym chodzi, i zaczynam w to głęboko wierzyć.

To jest jak kolejny wymiar "być albo mieć". Nigdy nie powiedziałabym o sobie, że jestem po stronie "mieć" - cokolwiek się działo w moim życiu, relacje były na pierwszym miejscu. Pieniądze i rzeczy materialne to tylko rzeczy. ALE czy to naprawdę znaczy, że jestem po stronie "być"? Bo jednak koniecznie chcę mieć: poważanie, sympatię, uznanie... Nawet swoje własne. Fakt, to są rzeczy niematerialne - ale jednak chcę je MIEĆ. A można by przecież po prostu być. Tylko być. Nikt się nie zastanawia, czy jakiś konkretny jelonek lub żuczek zasługuje na to, żeby być częścią świata. Czy jest wystarczająco dobrym jelonkiem lub żuczkiem. To po co ja się zastanawiam?

Chciałabym dotrzeć do punktu, w którym po prostu jestem, z pełną uważnością, i robię to, co jest do zrobienia. A tego, co mnie otacza, doświadczam - bez oceny. 

Uczę się. I coraz bardziej czuję, jak bardzo lubię się uczyć, kiedy mogę to robić w ten sposób: bez przymusu, presji i oceniania siebie lub innych. A zatem znowu jesteśmy przy "wolnej szkole" i edukacji, a ja czuję na pewno, że to jedyny właściwy człowiekowi sposób uczenia się, taki, który odpowiada dokładnie na potrzeby uczącego się i przebiega w jego własnym tempie. I jak mogłabym nie chcieć założyć takiej szkoły? :)


1 komentarz:

  1. Chyba najbardziej do mnie dociera to zaprzestanie kompulsywnego werbalizowania. Ja ostatnio tak mam, że jak mi się pojawia gonitwa myśli, to zaczynam poszukiwać w nich konkluzji, żeby nie wywalać na zewnątrz póki nie jestem pewna o co mi chodzi. I coraz częściej się okazuje, że nie mam nic do powiedzenia. I w sposobie myślenia też się to odbija - te gonitwy są coraz krótsze, więcej we mnie wąchania wiatru niż myślenia gdzie idę skąd wyszłam, dokąd muszę zdążyć, i co jeszcze w planach. Co ważne, jestem bardziej zorganizowana przez to :).
    Zresztą pisałam o tym na fejsie ostatnio - w moim życiu dzieje się największa przemiana, a Wy jesteście jej świadkami. I motorem. I towarzyszami. Zaczęła się dawno temu, i była stopniowa, a teraz topnieją rzeczy najbardziej głębokie. Czuję się ze sobą coraz bardziej... skompletowana. To niesamowite doświadczenie dla kogoś, komu obolałe od dzieciństwa ego zasłaniało widok przez większość życia.

    OdpowiedzUsuń

Komentarze można dodawać wybierając opcję "Komentarz jako: Nazwa/adres URL"